Moje najmilsze wspomnienie z Korei
Wieczorne niebo nad kampusem PNU. To był widok z mojego okna w akademikowym pokoju.
Gdy myślę sobie o moim pobycie w Korei, od razu przychodzi mi do głowy jeden moment, który uważam za najbardziej wyjątkowy podczas tych czterech miesięcy. Wbrew pozorom, nie będzie to nic super oryginalnego ani fascynującego. Mam tę wadę, że przykładam dużo wagi do tych, wydawałoby się, nic nieznaczących chwil, ale które dla mnie znaczą naprawdę bardzo dużo. 🙈
W Korei mieszkałam w akademiku na kampusie Pusan National University. Od razu muszę tu zaznaczyć, że kampus PNU jest jak z amerykańskiego filmu. Można powiedzieć, że sam w sobie jest mini-miasteczkiem, bo właściwie jest w nim wszystko i niczego nie brakuje. Są sklepy spożywcze, drukarnie, poczta, kawiarnie i restauracje. Tak szczerze, nie musiałabym nawet przez te kilka miesięcy wychodzić poza kampus, bo w jego obrębie miałabym wszystko, co potrzebne do życia. Oczywiście poza tymi wszystkimi luksusami, o których wspomniałam wyżej, na kampusie jest też mnóstwo... tak, wydziałów. Wszelkie instytucje powiązane z uniwersytetem też są na terenie kampusu. Mam tu na przykład na myśli sekretariat zajmujący się studentami z wymiany. Wspominam go nie bez przyczyny. Jest częścią mojego najmilszego wspomnienia.
Otóż.
Wieczory w Korei właściwie zawsze były bardzo ciepłe. Dlatego często po moich ostatnich zajęciach w czwartek, około godziny 18:00 wychodziłam poza teren kampusu, do tej części bardziej ,,miastowej", aby kupić sobie moje ulubione milk tea (w herbaciarni, której właściciel zawsze mnie zagadywał, po koreańsku oczywiście). Żeby dotrzeć z instytutu, w którym miałam zajęcia, do herbaciarni, musiałam przejść pół kampusu, między uczelnianymi budynkami i zwykle droga ta zajmowała mi około 10 minut. Najpierw, po wyjściu z wydziału, musiałam zejść bardzo stromą górką aż do przejścia dla pieszych (na którym raz prawie umarłam - koreańscy kierowcy są szaleńcami). Później czekały mnie krzywe schodki w dół, a następnie droga przez parking, właśnie obok wspomnianego sekretariatu. Potem jeszcze kilka kroków obok boiska i już byłam przy głównej bramie kampusu. Od tego punktu musiałam przejść jeszcze jakieś 200 metrów i byłam przy herbaciarni.
Bardzo lubiłam te spacery. Czułam się wtedy taka wolna, niczym nie uwiązana. Ze świadomością, że kolejny dzień to piątek, wypełniony zwiedzaniem i poznawaniem Korei. Zwykle naładowana pozytywną energią, bo moje ostatnie czwartkowe zajęcia były zajęciami z koreańskiego, które, co nie dziwne, należały do moich ulubionych (prowadziła je strasznie urocza pani Koreanka). Z racji mieszkania w akademiku i życia właściwie ciągle w obrębie kampusu, cały czas miałam kontakt z innymi ludźmi. Za to podczas tych spacerów mogłam trochę odetchnąć, oddać się rozmyślaniu, pobyć trochę sama ze sobą. I właśnie wtedy najdobitniej docierała do mnie świadomość, że jestem w Korei. Gdy tak szłam między tymi uczelnianymi budynkami, mając nad sobą ciemniejące niebo i uspokajającą ciszę wokół siebie. Bo na tym kampusie było naprawdę cicho w niektórych miejscach. Właśnie podczas moich pozajęciowych spacerów po milk tea najmocniej czułam Koreę. To, że w końcu w niej jestem. Chyba wtedy doceniałam to najbardziej.
Dlatego właśnie to, co opisałam wyżej, jest moim najmilszym wspomnieniem z Korei. Wiem, że może się to wydawać nieco błahe. Zrobiłam w Korei mnóstwo rzeczy, zwiedziłam mnóstwo miejsc, doświadczyłam miliarda nowych przeżyć, a najmilej wspominam ,,zwykłe" spacery. Ale tak naprawdę to jest chyba największa magia Korei. Że tam nawet najnudniejsze rzeczy mają w sobie coś wyjątkowego.
0 comments